Niebezpieczeństwo zbliżania się do granic

Rodriguez Gallery, Poznań, 12.10–14.11.2018
Kurator: Aleksander Hudzik

Opisując noc przed atakiem szczytowym na Annapurnę jej pierwszy zdobywca Maurice Herzog skupił się przede wszystkim na strachu i zagrożeniu jaki niósł ze sobą odpoczynek w namiocie. Śnieg obsypujący materiałowe ściany namiotu dusił jednego z alpinistów, drugi z nich walczył o to, by nie wypaść ze schronienia, bo stromy stok spychał namiot w otchłań przepaści. Gdyby nie ziąb pewnie razem ze swoim partnerem Louisem Lachenalem woleliby spędzić tę najważniejszą dla wyprawy noc pod gołym niebem.

Noc w namiocie potrafi być przerażająca. Nagle wszystkie bodźce są wyolbrzymione, każdy głos, hałas, uderzenie o delikatną płachtę materiału budzi nas ze snu, przywraca świadomość. My zaś pozostajemy w tym momencie znacznie bardziej wrażliwi, wyczuleni na to, co dookoła i właśnie ten stan wydaje się wyjątkowo interesujący w kontekście nowych prac i wystawy Michała Smandka.

W najnowszych pracach artysta stara się zbadać stan, który dostarcza nam doświadczenie podróżowania. W wielu poprzednich rzeźbach skupiał się na bezpośredniej ilustracji napięć, które działają na elementy jego stalowych rzeźb, co łatwo czytać jako metaforę zjawisk społecznych. Tym razem, w większym stopniu odwołuje się do mimetycznej figury namiotu, żeby odtworzyć jeszcze silniej namacalne doświadczenie. Ważna w tym procesie jest konstrukcja, którą artysta wykorzystywał już w fotografiach. To szkielet namiotu, który umieszczał w przeróżnych okolicznościach przyrody. Kilkukrotnie na pustyni, gdzie instalacja przenikała się z pejzażem. Teraz eksploruje nowe znaczenia tego obiektu, odtwarzając go w stali i wstawiając do galerii. Co to za znaczenia?

Namiot to konstrukcja, która przede wszystkim ma nam zapewnić schronienie w podróży, w czasie przejściowym. Staje się domem, gdy aktualnie tego domu nie mamy. Dla wielu jest elementem wypoczynku, dla innych przymusowym miejscem schronienia, gdy zwykle z tragicznych powodów trzeba było opuścić swój bezpieczny dom. Doświadczenie nocowania w namiocie też należy do osobliwych. Przede wszystkim budzi w nas ono instynktowną czujność. Nasłuchujemy tego, co dzieje się wokół, budzimy się gdy dosięgają nas niepokojące hałasy, światło, czy uderzenia wiatru. Sama konstrukcja namiotu jest przecież prowizoryczna. Leżąc pod kopułą namiotu w wietrzną noc widzimy, co dzieje się z jego stelażem, a ten gnie się i trzeszczy, zostawiając nas w niepewności, czy aby to, co miało dać nam schronienie nie zamienia się powoli w grobowiec. To doświadczenie jest też obecne na wystawie, wystarczy stanąć pod drżącą kopułą.

Doświadczenie podróży zostawmy na moment za sobą. Zabierzmy ze sobą jedynie tę jego część, która mówi o strachu. Strach to przedmiot dyskusji społecznej czy medialnej, która nasila się w ostatnich latach. Coraz częściej myślimy o zagrożeniach. Zagadnienia związane z cyberprzemocą, farmami trolli, wpływem social mediów na realny kształt polityki porównuje się do czasów zimnej wojny. I choć porównania te bywają przesadzone, to jednak strach pozostaje niezwykle ważnym elementem naszej codzienności, wpływa na tożsamość. Mówi o tym socjolog Ulrich Beck, który już w latach 80. pisał o zagrożeniach, jakie niesie nam rozwój cywilizacji w aktualnym kształcie, zbyt podatnej na konsumpcjonizm, masową produkcję, nie szanującej tego czym dzieli się z nami natura. Wieścił też tego konsekwencje, powrót do państw narodowych i polaryzacji na tym właśnie tle. Beck zawarł swe obawy w książce „Społeczeństwo ryzyka”. Pisze on tam choćby o tym, że wiele rodzajów ryzyka wymyka się zdolności poznania. Innymi słowy, nie potrafimy bezpośrednio doświadczyć globalnego podwyższenia temperatury, a więc trudniej nam je zrozumieć, a co za tym idzie, traktować je poważnie i mu przeciwdziałać. Strach to zarazem pierwszy symptom kryzysu. Ten zaś, zdaniem naukowca, rodzi się gdy modernizacja pozostawia za sobą tyle błędów, że społeczeństwo zaczyna odczuwać już tylko negatywne jej skutki. To rzecz, która najbardziej łączy Becka z pracami Smandka. Bo gdy symbolem modernizmów była architektura, budująca iluzję stałości i trwałości, to symbolem kryzysu może być jej przeciwieństwo – namiot.

Ale warstwa symboliczna wystawy nie jest tym co dostajemy najpierw. Wchodząc do galerii patrzymy na abstrakcyjną czarną plamę, może płaskorzeźbę, może obraz (Się sam sobie wydaję, 2018). Główne miejsce zajmują dwie nowe rzeźby – Szkielety, które w pustej galerii, na tle białych ścian wyglądają jak rysunek, proste dwie kreski ułożone na kształt konstrukcji. Zza ściany dobiega anonimowy szum, nie sposób go zidentyfikować, próżno go z czymś kojarzyć. Dopiero przechodząc pod rzeźbą, lub nauczeni zwyczajem obchodząc ją, zaczynamy widzieć i rozumieć jej znaczenie. Konstrukcja trzęsie się i kołysze, można ją dotknąć, jeszcze łatwiej potrącić, bo mocowania przy podłodze zaczepiają się o nieuważne stopy przechodniów. Przechodząc dalej zlokalizujemy źródło szumu płynące z monitorów. Podwójne wideo, to to samo nagranie wulkanu, który w oczekiwaniu na erupcję straszy nas dymem (Krawędź, 2017). Tę pracę można czytać jako oczekiwanie na wybuch, na rozprężenie się i erupcję energii, którą skrywa góra. Można też widzieć w niej opary unoszące się nad szczeliną, z których wróżyła przyszłość antyczna Pytia. Ekolodzy już biją na alarm, że niektórym miastom, takim jak Rio de Janeiro wkrótce zabraknie wody. W Katowicach w grudniu odbędzie się szczyt Narodów Zjednoczonych, na którym eksperci będą decydować o tym, jak nie doprowadzić do tego, by globalna temperatura podwyższyła się w przeciągu następnych dekad o więcej niż 1,5 stopnia Celsjusza. W innym wypadku zmiany będą nieodwracalne. Zbliżamy się do granic, symbolem tego jest trzeszcząca struktura. Czy to prawda, a może jedynie czarne scenariusze, które wyobraża sobie artysta? Smandek pozostawia nas w niepewności, pozwala przejrzeć się w ciemnym, zniekształconym zwierciadle. Dzięki temu wystawę można czytać w dwie strony, i choć pozostaje tym samym to nabiera dwóch różnych znaczeń.  Jest jednocześnie mocnym przekazem dotyczącym naszego środowiska.

Wszystko zamyka to, od czego wystawa powinna się była rozpocząć, seria fotografii, które Smandek wykonał już dwa lata temu (Szkielety, 2016). To fotografia wykonana na pustyni, na której ustawił konstrukcje, szkielet zmontowany z pałąków namiotu. Tu manifestuje się jeden z postulatów Smandka, by tworzyć sztukę, którą można w każdej chwili schować, skompresować do niewielkich rozmiarów,  i właśnie schowanie, skrycie jej w samym końcu galerii ma głęboki sens. Wystawę można czytać jak palindrom – wyraz który czytany z dwóch stron zyskuje nowy sens, choć jako całość pozostaje przecież tym samym. Z jednej strony jest tu abstrakcja, której Smandek nigdy nie porzucił, i która ciągle pozostaje esencją działań artysty. Jest wreszcie przewrotna obserwacja świata, który się zmienia, który drży. Świata, któremu być może Smandek wróży spoglądając w mgłę wulkanicznych oparów, a może tylko czarno to widzi i pozostawia nas w niepewności pozwalając przejrzeć się w ciemnym, zniekształconym zwierciadle.

Tymczasem konstrukcja dygocze, gdy naruszona przez człowieka podstawa zaczyna pracować. Pozostawia nas w rozterce: czy czekać aż to wszystko się zawali, czy może uciekać, nie ryzykując zdrowia. Prace Michała Smandka od zawsze przekraczały granice formy, rzeźba przeradzała się w fotografię, fotografia stawała na pograniczu dokumentacji, nawet przyroda bywała elementem instalacji. Teraz raz jeszcze przekracza kolejną z granic. Kluczowe dla rzeźby jest jej doświadczanie, wrażenie jakie pozostawia. Pozwala nam skonfrontować się z czymś, co być może wkrótce nastąpi, gdy granicę przekroczymy.

 

Aleksander Hudzik

więcej >